Do prawdziwej magii niekoniecznie potrzebne są czary

Opublikowano: 2011-04-28
recenzja książki Kapelusz pełen nieba
Terry Pratchett to chyba jeden z moich największych literackich „wyrzutów sumienia”. Na szczęście udało mi się go w końcu uciszyć i mam nadzieję, że więcej się już nie odezwie. Co tu dużo mówić, spotkanie z tym ogólnie znanym i cenionym autorem zwyczajnie mi nie wyszło i o powtórkę z rozrywki zabiegać raczej nie będę.

Z tego co zdążyłam się zorientować „Kapelusz pełen nieba” jest drugą książką, w której w roli głównej bohaterki występuje Tiffany Obolała. Stąd wiele jest odniesień do jej przygód opisanych w części poprzedniej, której rzecz jasna nie czytałam, przez co pojawił się pierwszy zgrzyt. Trudno, to akurat moja wina.


Tiffany to jedenastoletnia dziewczynka, która decyduje się na opuszczenie domu rodzinnego i podszkolenie swych magicznych umiejętności. Udając się na terminowanie do panny Plask, doświadczonej, acz dość nietypowej czarownicy, liczy na poznanie wielu czarodziejskich sztuczek. Niestety, jak się okazuje, życie wiedźm do najłatwiejszych nie należy, a ich dni nie obracają się wokół machania różdżką i latania na miotle. I tu Pratchett zasłużył sobie na wielkiego plusa. Za ukazanie magii, która nie wymaga sztuczek. Za pokazanie jej w codziennych czynnościach, powtarzanych raz za razem, w pomocy ludziom słabszym, biedniejszym od nas. Magii, która objawia się w umiejętności radzenia sobie z szarą rzeczywistością. „Widzieć to wszystko, mierzyć się z tym wszystkim, a jednak nie rezygnować” oto prawdziwa sztuczka.
Jest jednak jeszcze jedna sztuczka, którą Tiffany opanowała, niemal do perfekcji. To wychodzenie z własnego ciała. Dość niebezpieczne, ale o tym przecież się nie myśli, gdy trzeba ocenić własny wygląd, a lustra w zasięgu wzroku brak. A na takie ciało właśnie: bezbronne, pozostawione bez opieki czai się ulnik. Niewidzialny stwór, który „kolekcjonuje ludzi. Próbuje dodawać ich do siebie, można powiedzieć, używać do myślenia”. Stwór, któremu udaje się wyzwolić najskrytsze i często najgorsze ludzkie pragnienia. I doprawdy nikomu nie udało się go jeszcze pokonać.


Niestety, mimo sympatycznych postaci, z naciskiem na Nac Mac Feeglów, małe niebieskie stworzenia podobne do elfów, mimo całej mądrości zawartej w „Kapeluszu pełnym nieba”, mimo świetnie ukazanego dojrzewania głównej bohaterki nie udało się Pratchettowi zdobyć fana w mojej osobie. Może to nie była odpowiednia chwila na tę książkę, może zawinił fakt, że daleko mi już do grupy odbiorców docelowych, a może to był po prostu niezbyt trafny wybór jak na pierwsze spotkanie z tym autorem.
Faktem jest, że liczyłam na dobrą zabawę w towarzystwie niekontrolowanych wybuchów śmiechu. Wszak humor Pratchetta znany jest nie od dziś. Przeliczyłam się bardzo. Najwidoczniej ja i autor odbieramy na zupełnie innych falach, bo poza wstępem opisującym Nac Mac Feeglów i kilkoma fragmentami, przy których pod nosem pojawił się nieśmiały uśmiech nie było między nami nic, żadnej iskry. Mało tego, ja przez większość lektury zwyczajnie się nudziłam, a to chyba najgorsza rzecz, jaka może spotkać czytelnika.
Może kiedyś wstąpię jeszcze na chwilę do Świata Dysku. Może, jeśli będę miała po drodze.

Terry Pratchett, „Kapelusz pełen nieba”, Warszawa, Wydawnictwo Prószyński i S-ka 2011

Izabela Raducka
(redakcja@kobieta20.pl)



Facebook
Reklama
 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat